W
momencie, gdy bledną kolory reklam i cichną rozrywkowe programy, odsłania się
otchłań kryzysu, która obok podziemnych rzek troszczących się o życie, stanowi
ukrytą prawdę schyłku kapitalizmu. To prawda, tego co jest – tkwienia w
egzystencjalnej śmierci. W strachu i poczuciu bezsensu.
Korporacyjne,
krótko terminowe cele, przynoszące zyski, odbijają się, a odbicie jest mroczne:
prekarne warunki pracy pozbawiają nas przyszłości, innych celów niż najbliższy
krok, przetrwanie z dnia na dzień, cały czas poszukując pożywienia i
bezpiecznego schronienia.
Etyka
przetrwania dla najsilniejszych uczynniała to, co społeczne przestrzenią bezwzględnej
walki, zmieniając ludzie w bestie. Inni są zagrożeniem. Ryzykiem, którego
lepiej nie podejmować. Schodzi się z drogi, podąża się samotnie – tak jest bezpieczniej,
tak jest lepiej. I przede wszystkim myśli się o sobie. Aby przetrwać. Kolejny dzień
w oczekiwaniu na śmierć. Chociaż już się w niej jest. Kroki nie mają celu –
zaklęty krąg, pozbawiony życia.
Nie
ma innej nadziei, niż szczęśliwy traf – chwilowe ciepłe schronienie, posiłek,
który syci. To tylko na chwilę, tymczasowo – trzeba ruszać dalej, przez martwy
świat, dopóki się nie umrze.
Cormac
McCarthy prowadzi nas przez szary, pozbawiony życia świat. To rzeczywistość po
końcu. Rzeczywistość będąca zwieńczeniem działalności człowieka – i już w pełni
nieludzka. Iskierki nadziei zdaje się dławić strach… ale też „w nowych
warunkach” działanie wymykające się logice świata śmierci jest niemalże
szaleństwem. To, co dobre, to, co złe, ulega zatarciu – a liczy się tylko
przetrwanie.
Niewiele
w tym świcie jest przejawów solidarności – a każdy akt naznaczony jest,
rozkładany od wewnątrz, przez warunki w których się dokonuje. Dominacja śmierci
jest totalna. Nie ma miejsca na żadną alternatywę. Wszystko zostało
zaprzepaszczone.
Płaski,
szary, jednowymiarowy świat powolnej agonii. Pod powierzchnią tętni wściekłość,
wrzask i monotonie bulgocze gęsta rozpacz.
Czytając
„Drogę” to tak jakbym czytał nie poetyckie postapo, ale opis codziennych
zmagań. Zmagań, w których nie ma miejsca dla słońca, radości i szczęścia – nikt
już nie wie, co to w ogóle znaczy. nic już nie powstrzyma szaleństwa. Nekrofiny
charakter kapitalizmu i państwa ujawnił pełnie w totalnej katastrofie…
„Niewiele
nocy przeleżał w mroku, kiedy to nie zazdrościł umarłym” (McCarthy, 2008: 215).
Śmierć jawi się jako wybawienie. Jedyna ucieczka. Zaznanie spokoju. Wstawanie codzienne
z łóżka jest bohaterskim wyczynem… a może przejawem szaleństwa. Czym innym jest
udział w tym świecie? Którego się nie odmieni. Ani samemu. ani z innymi. Bo
nawet jeżeli ci inni są, to nie ma jak tego sprawdzić. Lepiej zakładać, że
wszyscy są źli. Mniejsze rozczarowanie. Większa pewność.
Ale
jest jeszcze dziecko, jest jeszcze absurdalna troska o istnienie – ale nawet
ono może tylko liczyć na szczęście, i musi iść, iść przed siebie, licząc, że
coś się odmieni.
O
ile „Droga” jest przejmującym obrazem martwoty naszego świata, w którym
zmuszani jesteśmy do bycia żywymi trupami i konsumowania siebie nawzajem lub
poszukiwania resztek; to jednak nie dostrzegam w niej słońca. To postapo nie
tworzy wizji odnowy będącej powtórzeniem tego, co było; ewentualne struktury
podtrzymują śmierć w jej trwaniu. To postapo, w którym to, co społeczne jawi
się jako to, co naturalne, a zbawienie mogłoby przyjść jedynie od bytu wyższego.
Możliwe, że to jedynie inny przejaw pragnienia śmierci, który napędzał rozwój
aż do apokalipsy.
Cormac McCarthy, Droga, Kraków,
2008.
P.S. O tym dlaczego piszę o starych książkach zobacz tutaj. A zresztą. Chyba wznowienie było.
Niestety to nie moje klimaty.
OdpowiedzUsuń