czwartek, 5 września 2019

Cormac McCarthy, Droga




W momencie, gdy bledną kolory reklam i cichną rozrywkowe programy, odsłania się otchłań kryzysu, która obok podziemnych rzek troszczących się o życie, stanowi ukrytą prawdę schyłku kapitalizmu. To prawda, tego co jest – tkwienia w egzystencjalnej śmierci. W strachu i poczuciu bezsensu.

Korporacyjne, krótko terminowe cele, przynoszące zyski, odbijają się, a odbicie jest mroczne: prekarne warunki pracy pozbawiają nas przyszłości, innych celów niż najbliższy krok, przetrwanie z dnia na dzień, cały czas poszukując pożywienia i bezpiecznego schronienia.

Etyka przetrwania dla najsilniejszych uczynniała to, co społeczne przestrzenią bezwzględnej walki, zmieniając ludzie w bestie. Inni są zagrożeniem. Ryzykiem, którego lepiej nie podejmować. Schodzi się z drogi, podąża się samotnie – tak jest bezpieczniej, tak jest lepiej. I przede wszystkim myśli się o sobie. Aby przetrwać. Kolejny dzień w oczekiwaniu na śmierć. Chociaż już się w niej jest. Kroki nie mają celu – zaklęty krąg, pozbawiony życia.


Nie ma innej nadziei, niż szczęśliwy traf – chwilowe ciepłe schronienie, posiłek, który syci. To tylko na chwilę, tymczasowo – trzeba ruszać dalej, przez martwy świat, dopóki się nie umrze.

Cormac McCarthy prowadzi nas przez szary, pozbawiony życia świat. To rzeczywistość po końcu. Rzeczywistość będąca zwieńczeniem działalności człowieka – i już w pełni nieludzka. Iskierki nadziei zdaje się dławić strach… ale też „w nowych warunkach” działanie wymykające się logice świata śmierci jest niemalże szaleństwem. To, co dobre, to, co złe, ulega zatarciu – a liczy się tylko przetrwanie.

Niewiele w tym świcie jest przejawów solidarności – a każdy akt naznaczony jest, rozkładany od wewnątrz, przez warunki w których się dokonuje. Dominacja śmierci jest totalna. Nie ma miejsca na żadną alternatywę. Wszystko zostało zaprzepaszczone.

Płaski, szary, jednowymiarowy świat powolnej agonii. Pod powierzchnią tętni wściekłość, wrzask i monotonie bulgocze gęsta rozpacz.

Czytając „Drogę” to tak jakbym czytał nie poetyckie postapo, ale opis codziennych zmagań. Zmagań, w których nie ma miejsca dla słońca, radości i szczęścia – nikt już nie wie, co to w ogóle znaczy. nic już nie powstrzyma szaleństwa. Nekrofiny charakter kapitalizmu i państwa ujawnił pełnie w totalnej katastrofie…

„Niewiele nocy przeleżał w mroku, kiedy to nie zazdrościł umarłym” (McCarthy, 2008: 215). Śmierć jawi się jako wybawienie. Jedyna ucieczka. Zaznanie spokoju. Wstawanie codzienne z łóżka jest bohaterskim wyczynem… a może przejawem szaleństwa. Czym innym jest udział w tym świecie? Którego się nie odmieni. Ani samemu. ani z innymi. Bo nawet jeżeli ci inni są, to nie ma jak tego sprawdzić. Lepiej zakładać, że wszyscy są źli. Mniejsze rozczarowanie. Większa pewność.

Ale jest jeszcze dziecko, jest jeszcze absurdalna troska o istnienie – ale nawet ono może tylko liczyć na szczęście, i musi iść, iść przed siebie, licząc, że coś się odmieni.

O ile „Droga” jest przejmującym obrazem martwoty naszego świata, w którym zmuszani jesteśmy do bycia żywymi trupami i konsumowania siebie nawzajem lub poszukiwania resztek; to jednak nie dostrzegam w niej słońca. To postapo nie tworzy wizji odnowy będącej powtórzeniem tego, co było; ewentualne struktury podtrzymują śmierć w jej trwaniu. To postapo, w którym to, co społeczne jawi się jako to, co naturalne, a zbawienie mogłoby przyjść jedynie od bytu wyższego. Możliwe, że to jedynie inny przejaw pragnienia śmierci, który napędzał rozwój aż do apokalipsy.

Cormac McCarthy, Droga, Kraków, 2008.

P.S. O tym dlaczego piszę o starych książkach zobacz tutaj. A zresztą. Chyba wznowienie było.

1 komentarz: